Strona internetowa powstała w ramach projektu „Mecenat Małopolski”, który jest realizowany przy wsparciu finansowym Województwa Małopolskiego.

Rozdział 2

DZIECIŃSTWO I MŁODOŚĆ W BARWAŁDZIE


W szkole powszechnej w Barwałdzie. Jako dziecko z wielodzietnej rodziny nie miałem w warunkach przedwojennych zbyt wielkich możliwości na wyjście poza dwuklasową wiejską szkołę powszechną, jaka była w mojej rodzinnej wsi. Nauka w tej szkole była oczywiście bezpłatna, ale zakres wiedzy, jaki można było w niej zdobyć, nie pozwalał na przejście do szkoły średniej. Mógłbym co najwyżej podjąć naukę zawodu u jakiegoś rzemieślnika, uzupełniając swoją skromną wiedzę na kursach w szkole zawodowej, uczęszczając tam raz czy dwa razy'w tygodniu.

Dwuklasowość oznaczała przede wszystkim określone zawężenie programowe wynikające z konieczności łączenia dwóch lub nawet trzech klas programowo różnych. Kiedy z jedną klasą nauczyciel prowadził zajęcia głośne, pozostałe miały zajęcia ciche, odrabiając w tym czasie wyznaczone przez niego zadania. W konkretnych warunkach w Barwałdzie szkoła była dwuklasowa także w dosłownym znaczeniu. Dysponowała dwiema izbami lekcyjnymi: jedną w budynku szkolnym, a drugą wynajętą na wsi. Przez wiele lat korzystano z tzw. domu ludowego (Ludowca), który w pierwszej fazie swego istnienia służył działalności dość żywotnych ówcześnie kół młodzieży wiciowej oraz na zebrania wiejskie. W czasach, które wspominam - salka tego domu stanowiła drugą izbę lekcyjną.

Pomieszczenia szkolne były ogrzewane piecami, ale z opałem różnie bywało i w czasie ostrych mrozów miewaliśmy dodatkowe wakacje. Zimą również niektóre dzieci nie przychodziły na zajęcia z powodu braku obuwia. Sam miałem kolegów, którzy hasali po śniegu boso, bo matka nie pozwoliłaby im na to w butach, które trzeba było szanować. W naszej rodzinie też obowiązywał surowy reżim oszczędzania, ale każdy miał swoje obuwie i zimą boso nie chodziliśmy. Ale oszczędzać trzeba było! Pamiętam, jak kiedyś Ojciec przywiózł nam w prezencie ze swojego miejsca pracy w Krakowie małe narty. Nasza radość - Włodka i moja - była ogromna. Ale cóż z tego, kiedy próby ich użytkowania na otaczających dom pagórkach kończyły się wezwaniem : Do domu, szkoda butów! A raz Mama wpadła nawet w taki gniew, że usiłowała te narty porąbać!

Może się wydawać, że te moje wspominki mają niewiele wspólnego z wykształceniem. Wskazują one jednak na różne ograniczenia w życiu dziecka wiejskiego, które niosła zwyczajna bieda. W wielu domach nie było pieniędzy nie tylko na podręczniki i zeszyty szkolne, ale także na odzież i na buty. Pamiętam takie sytuacje, w których Mama nie miała nawet kilkudziesięciu groszy i odmawiała mi takiej drobnej kwoty. Uporczywie, z głośnym płaczem chodziłem za nią po sieni i prosiłem o pieniądze, bo na przykład nauczyciel żądał ode mnie zeszytu. Kilka razy zdarzyło się, że te moje lamenty słyszał mieszkający u nas sublokator pan Michalski i dawał mi pieniądze na drobne wydatki...

Przy tych wszystkich ograniczeniach szkoła powszechna była dostępna dla każdego z tym, że nie wszyscy w jednakowym stopniu mogli korzystać z przywileju uczenia się. Były dzieci, które kończyły edukację na dwóch lub trzech początkowych klasach, a potem absorbowały je rozliczne obowiązki w gospodarstwie rodzinnym, gdzie pracowały często ponad siły.

Nie mam żadnych powodów, aby bronić czasów PRL, bo sam doznałem w tamtym okresie - i na początku i później - wiele krzywd. Od strony politycznej i ideologicznej był to system nie do zaakceptowania! Ale jedno jest poza dyskusją: w swej warstwie polityki społecznej i socjalnej ten nowy ustrój przyniósł milionom dzieci bezpłatną naukę i szansę na awans społeczny, o jakim w Polsce międzywojennej nie mogły nawet marzyć. Nic nie odbywało się bez zakłóceń i problemów, ale dostęp do oświaty stał się rzeczywiście powszechny.

Tak więc w tych trudnych warunkach zostałem zapisany do szkoły powszechnej jeszcze przed ukończeniem siódmego roku życia. Stało się tak między innymi dlatego, że - jak już wspomniałem wcześniej -

Mama, jako zręczna krawcowa regularnie wiele szyła, w tym również koszule dla kierownika szkoły pana Stanisława Flaka. Odegrał on w moim życiu wyjątkową rolę. Państwo Flakowie bywali więc u nas w domu dość często i znali nas jako dzieci. To kierownik wpłynął na Mamę, aby zapisała mnie wcześniej do szkoły. Nie ukończone siedem lat było w świetle ówczesnych przepisów jakimś tam formalnym uchybieniem. Świadczy o tym następujące zdarzenie. Otóż pewnego dnia poszedłem do szkoły trochę wcześniej i siedziałem na ławce przed budynkiem, czekając na swoją godzinę. Akurat trwała wizytacja. Pan wizytator wychodził właśnie ze szkoły w towarzystwie naszego kierownika. Prawdopodobnie szli na hospitację do drugiej izby lekcyjnej, która mieściła się gdzie indziej. Na widok pana kierownika i drugiego pana poderwałem się błyskawicznie z ławki i szurając nogami ukłoniłem się z tradycyjnym dzień dobry. Na pytania: Jak się nazywasz? Ile masz lat? odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Słyszałem, jak kierownik nieco speszony wyjaśniał wizytatorowi, że jestem z niewłaściwego rocznika, ale chodzę do pierwszej klasy, bo jestem dobrze rozwinięty i osiągam dobre wyniki w nauce.

Mój dobrodziej - pan Stanisław Flak. Pan Stanisław Flak był kierownikiem naszej szkoły od wielu lat i pozostał nim aż do przejścia na emeryturę już po wojnie. Był pedagogiem z powołania. W zaborze austriackim musiały istnieć bardzo dobre seminaria nauczycielskie, które przygotowywały tak znakomitych nauczycieli. Posiadali oni wszechstronne kwalifikacje, a takie były konieczne w warunkach szkoły wiejskiej, w której trzeba było uczyć wszystkiego. Pan Flak grał pięknie na skrzypcach i prowadził chór szkolny, który występował zarówno z repertuarem religijnym na mszach szkolnych w kościele parafialnym, jak i na koncertach w okolicznych wsiach i - naturalnie - we wsi rodzinnej. Założył i prowadził kółko dramatyczne, przygotowując z nami przedstawienia. Wystawialiśmy je potem w świetlicy domu ludowego albo w sąsiednich szkołach.

Trzeba przyznać, że pan kierownik był człowiekiem trochę nerwowym i poirytowany brakiem pojętności karał uczniów fizycznie. Najczęstszym sposobem było wymierzanie razów linijką po rozłożonej dłoni. Było to bolesne, o czym świadczyły wrzaski karanych dzieci, ale mnie nigdy to nie spotkało. Od początku wyróżniałem się łatwością przyswajania wiedzy szkolnej. Już pod koniec nauki w pierwszej klasie czytałem zupełnie biegle, więc pan kierownik doprowadzony do ostateczności przez ucznia, który dukał, wybiegał na korytarz i zobaczywszy mnie wprowadzał do klasy, polecając: Antek, pokaż temu koronowanemu osłowi, jak się czyta po polsku! Brałem więc do ręki podręcznik przeznaczony do wyższej klasy i czytałem płynnie jak z elementarza.

Wspomniałem, że nie spotkała mnie nigdy kara fizyczna ze strony pana kierownika. Nie znaczy to, że nigdy nie oberwałem. To się zdarzało, ale nie z powodu nauki. Opiszę krótko jeden taki przypadek. Mieliśmy wtedy lekcje w Ludowcu, który stał (i stoi zresztą do dziś) na osobności na wzgórku zwanym Romem, otoczony drzewami i zaroślami. Nauczyciel dojeżdżający pociągiem z Kalwarii spóźniał się. Rozzuchwaleni jego nieobecnością zaczęliśmy rozrabiać, opuściliśmy klasę i podjęliśmy chóralny śpiew. Pech dla nas chciał, że pan Sadkowski (tak nazywał się nasz wychowawca) przyjechał następnym pociągiem. Był chyba jeszcze na przystanku kolejowym, leżącym jakieś 300-400 metrów od domu ludowego, gdy usłyszał wrzask swoich uczniów. Zdenerwowany wpadł do klasy i chciał dowiedzieć się, którzy z nas tak głośno krzyczeli. Oczywiście nikt nie przyznał się do winy. Postanowił ukarać całą klasę, bo z głośności śpiewu wnioskował, że musieli to robić wszyscy. Zastosował więc odpowiedzialność zbiorową czyli karę chłosty przy użyciu krótkiego skórzanego paska, który zawsze miał przy sobie. Wszyscy delikwenci (dziewczynki zostały jednak amnestionowane) musieli ustawić się w szeregu i wyciągnąć przed siebie ręce. Pan nauczyciel szedł wzdłuż szeregu i bił rzemykiem po naszych łapach.

Mimo wszystko okres uczęszczania do szkoły powszechnej wspominam bardzo miło. Robiłem postępy, a opanowawszy sztukę czytania rzuciłem się chciwie na książki w biblioteczce szkolnej. Pochłaniała mnie ta lektura, poszerzając znajomość języka i świata. Czytałem również łapczywie wszelkie gazety, do jakich mogłem dorwać się. Pamiętam na przykład lekturę Ilustrowanego Kuryera Codziennego, Małego Dziennika i tygodników, głównie Przewodnika Katolickiego czy Rycerza Niepokalanej. Z tych wydawnictw czerpałem wiedzę. Z zakresu geopolityki, spraw bieżących w kraju i na świecie była ona na tyle bogata, że mogłem wtrącać się do dyskusji i rozmów starszych na te tematy, zaskakując ich swoimi wiadomościami.

Poszczególne klasy czy raczej oddziały szkoły powszechnej kończyłem bez żadnych problemów. Kiedy uzyskałem promocję do klasy piątej, kierownik szkoły przedstawił moim rodzicom problem zmiany szkoły, gdyż pozostanie w szkole dwuklasowej groziło mi utratą szans na kontynuowanie nauki w szkole średniej. Pan Stanisław Flak zaproponował Mamie, że udzieli mi korepetycji i przygotuje do zdania egzaminu do szóstej klasy 7-klasowej szkoły powszechnej im. Marcina Wadowity w Wadowicach. Jak powiedział, tak uczynił. Chodziłem więc teraz i do szkoły i na dodatkowe lekcje do mieszkania pana kierownika.

W szkole w Wadowicach. Kiedy przyszła pora, pan Flak zabrał mnie ze sobą i pojechaliśmy pociągiem do Wadowic. Udaliśmy się do wymienionej wyżej szkoły, gdzie jej dyrektor - w obecności mojego nauczyciela - przeegzaminował mnie i stwierdził, że nadaję się na ucznia szóstej klasy w jego szkole. Była to zasługa mojego opiekuna, a po trochu i moja. W ten sposób w roku szkolnym 1937/38 podjąłem naukę w szkole w Wadowicach. Już w pierwszym okresie okazało się, że dorównuję swoimi umiejętnościami pozostałym uczniom. Moje świadectwo na pierwsze półrocze wyglądało zupełnie nieźle, z wyjątkiem jednej oceny dostatecznej z rysunków i jednej oceny dobrej z matematyki. Pozostałe oceny miałem bardzo dobre. Świadectwo za cały rok już nie wykazywało żadnej oceny dostatecznej, jedynie tylko dwie oceny dobre. Nie zawiodłem więc swojego zacnego protektora.

Do szkoły dojeżdżałem pociągiem. Z tymi dojazdami wiążą się różne wspomnienia, a jedno dotyczy radości, jaką mieli ci uczniowie, których stać było od czasu do czasu na wizytę w przyfabrycznym kantorze MAFO (Małopolskiej Fabryki Opłatków), gdzie można było za 15 groszy kupić dużą torbę ścinków andrutów z wafli. Lepiej kalkulował się zakup odpadków opłatków, bo torba kosztowała tylko 10 groszy. Był to przysmak, którym człowiek delektował. się przez znaczny odcinek drogi powrotnej do domu.

Ale takich szczęśliwych dni nie było zbyt wiele...

Benardyn o. Paweł Ryszka. Kiedy uczęszczałem do szóstej klasy w Wadowicach, wyłoniła się kwestia przejścia do gimnazjum. Ale z tym wiązały się poważniejsze koszta z uwagi na czesne, jakie obowiązywało w takiej szkole. Również podręczników trzeba było więcej i były droższe niż do szkoły powszechnej. Rodzice mocno głowili się nad tym problemem, a pan kierownik Flak nieustannie wiercił im dziurę w brzuchu, że Antka trzeba posłać wyżej.

W tych rozterkach pomógł przypadek. Ojciec pracował wtedy w klasztorze OO. Bernardynów w Kalwarii Zebrzydowskiej. Z tej racji miał kontakty zarówno z braćmi zakonnymi, z którymi pracował, jak również z niektórymi księżmi. O jednym bracie zakonnym wspominałem już wcześniej. Określił on dość precyzyjnie i trafnie uzdolnienia brata Włodka i moje.

W jakiejś rozmowie o. Paweł Ryszka dowiedział się, że Aleksy ma aż czterech synów i zapytał, czy któryś z nich nie nadawałby się na księdza. Stan kapłański do dziś jest wysoko ceniony, a w tamtych czasach marzeniem wielu rodziców było, aby któryś z synów poszedł na księdza, bo to i stan godny szacunku i od strony materialnej nie jest w nim najgorzej. Na wsi znane było stare porzekadło: Kto ma księdza w rodzie, temu bieda nie dobodzie.

Koło kaplicy św. Rozalii na Puszczy chodziłem wielokrotnie do OO. Bernardynów


W domu byliśmy wychowywani w duchu religijnym, a udział w nabożeństwach bardzo mnie pociągał. Liturgia mszy świętej i innych nabożeństw w Kościele Katolickim ma w sobie wiele ceremonialności, powagi i piękna. Pamiętam z czasów przedszkolnych nasze -moją i brata Włodka - zabawy w stodole w odprawianie mszy świętej lub innych nabożeństw tak, jak podpowiadała nam dziecięca wyobraźnia. Ja bywałem z reguły księdzem i na klepisku wyśpiewywałem swoje Dominus vobiscum i inne łacińskie zwroty z mi-nistrantury, a Włodek tkwił na sąsieku, niby grał na organach i śpiewał jako organista. Była to dziecinna fascynacja, której nie wyzbyłem się i później.

Kiedy więc o. Paweł Ryszka poprosił Ojca, aby przyprowadził mnie do klasztoru - postanowiliśmy podjąć ten wątek. Zapytany, co myślę o takim kierunku, wyraziłem skłonność przyjęcia propozycji. Pozytywną odpowiedź na pytanie dotyczące mojej przyszłości ułatwiło mi wychowanie i fascynacje opisane wyżej. Ponadto byłem wtedy w klasie szóstej, a więc w wieku chłopca, który winien w najbliższym czasie podjąć naukę w gimnazjum.

I stało się... Moje spotkanie z o. Pawłem wypadło nader pozytywnie. Zachęcił mnie, abym przychodził częściej do klasztoru służyć jako ministrant do mszy świętej. Ten egzamin wypadł również dla mnie pomyślnie. Służyłem zresztą częściej innym przyjezdnym księżom, którzy ujęci moją nabożnością starali się jakoś nagrodzić mój trud (do klasztoru chodziłem pieszo godzinę drogi). Dostawałem dość często pieniężne gratyfikacje, których łącznie uzbierało się około 5 złotych ! To był ładny grosz dla 11-letniego chłopca...

O. Paweł Ryszka miał pod swoją opieką więcej chłopców podobnych do mnie. Lokował ich po różnych małych seminariach duchownych, gdzie mogli zrobić małą, potem dużą maturę, a następnie podjąć właściwe studia teologiczne i zostać duchownym. Dla mnie wybrał małe seminarium w Rybniku na Śląsku, prowadzone przez Księży Misjonarzy Słowa Bożego (Werbistów). Załatwił rodzicom obniżkę miesięcznego czesnego do połowy obowiązującej stawki. Za pełne utrzymanie w internacie, naukę wraz z podręcznikami trzeba było płacić tylko 25 zamiast 50 złotych miesięcznie. Musiałem poza tym przywieźć ze sobą odpowiednią wyprawę w postaci bielizny osobistej i pościelowej, ręczników, butów i skarpetek. To kosztowało Mamę sporo wysiłku, ale postarała się o wszystko. Mundurek uszyła sama. Był piękny, z niebieskimi wypustkami i błyszczącymi srebrnymi guzikami.

W gimnazjum w Rybniku. Przyszedł dzień wyjazdu. Na szczęście nie jechałem sam, nie musieli się także fatygować moi Rodzice. Przewodnikiem dla mnie był starszy kolega z Bugaja Kaczmarczyk, także podopieczny o. Ryszki. Dojechaliśmy szczęśliwie. Wszystko, co zastałem imponowało mi bardzo. Sale sypialne i jadalne, izby lekcyjne i zakładowa kaplica, gdzie bywaliśmy co najmniej dwa razy dziennie. To zauroczenie nowym wspaniałym miejscem pobytu nie było jednak w stanie zabić we mnie tęsknoty za rodzicami, rodzeństwem, za domem rodzinnym. Dni pełne zajęć były znośne, ale noce spędzane w swoim łóżku wśród śpiących kolegów były nie do zniesienia. Przez cztery kolejne noce płakałem do poduszki jak bóbr, ale czas robił swoje.

Opanowałem tęsknotę i zabrałem się do nauki, która nadal przychodziła mi bardzo łatwo i szybko wybiłem się na przodującego ucznia. Niektóre przedmioty szły mi wyjątkowo łatwo, między innymi język niemiecki i łacina. Postępy w nauce niemieckiego zasługiwały tym bardziej na uwagę, że w środowisku uczniów-Ślązaków język ten był często znany im z domu. Co do łaciny, to już w pierwszym półroczu opanowałem materiał gramatyczny obowiązujący w drugiej klasie. Bywało, że uczący nas łaciny świecki profesor sprawdzał moje umiejętności w ten sposób, że polecał czytać tekst jakiejś czytanki, wywoływał mnie na środek klasy i kazał streszczać przeczytany tekst własnymi słowami. I udawało mi się to bardzo dobrze ku uznaniu profesora i podziwowi klasy.

Z pobytem w seminarium w Rybniku wiąże się też moje pierwsze wejście w działalność społeczną, w którą uwikłałem się później na dziesiątki lat. To właśnie tam, bardzo wcześnie (miałem 12 lat) zostałem dotknięty tym piętnem homo socialis, a stało się to już w pierwszej klasie. Być może, że już wtedy stałem się również ofiarą pierwszej swoistej manipulacji. Przypominam sobie bowiem, że o. Drobny zajmujący się w seminarium aktywizacją społeczną uczniów, był propagatorem idei zorganizowania w szkole harcerstwa. Kupiłem tę ideę i znalazłem się wśród pierwszych, którzy podjęli się zawiązania jakiegoś zalążka przyszłej drużyny lub zastępu. I kiedy wszystko zaczęło się rozkręcać, szkoła zmieniła nagle front: okazało się, że istnienie harcerstwa nie jest pożądane, a o. Drobny uznał za stosowne przeprowadzić ze mną kilka rozmów, by odwieść od podjętych działań. Rozmowy te nie były przyjemne i dlatego utkwiły chyba na tyle lat w mojej pamięci. Stało się tak, jak życzyli sobie nasi wychowawcy: do końca mojego pobytu w seminarium nie było już mowy o harcerstwie.

Na święta Bożego Narodzenia w 1938 r. przyjechałem do domu z doskonałym świadectwem i paradowałem w swoim pięknym mundurku, budząc zazdrość kolegów-rówieśników z dawnej wiejskiej budy. Drugie półrocze zaliczyłem równie chwalebnie i zjechałem na pierwsze wakacje z równie dobrym świadectwem, jak na pierwsze półrocze. Mój protektor o. Ryszka był ze mnie zadowolony, tak samo jak zacny kierownik szkoły pan Flak.

Pod koniec sierpnia 1939 r. trzeba było myśleć o powrocie do seminarium, a tak chciało się przedłużyć wakacje, które były wyjątkowo pogodne i piękne. I wtedy nadszedł z Rybnika telegram wzywający do powstrzymania się z przyjazdem do szkoły aż do odwołania. Zbliżała się straszna wojna z hitlerowcami, ale my nie zdawaliśmy sobie sprawy z ogromu zła, jakie miało spaść na nas. W duchu byliśmy zadowoleni z przedłużenia wakacji.

Dziwnym zbiegiem życiowych dróg Zakon 00. Werbistów powrócił do mojego życia w kilkadziesiąt lat po pobycie w Rybniku. Otóż prawie 40 lat później moja córka Aleksandra zaprzyjaźniła się z kilkoma księżmi i siostrami z tego zgromadzenia. Kiedy byliśmy z żoną Stefanią w Kopenhadze, córka jeździła wielokrotnie do Pieniężna, gdzie jest także dom Werbistów, a jeden z młodych księży (o. Śliwka) odprawiał nawet w naszym mieszkaniu mszę Św., zaś moja żona utrzymuje stały kontakt z tym Zgromadzeniem, mając pod swoją materialną i duchową opieką jednego z misjonarzy (o. Krzysztofa Kolendo), który głosi Ewangelię w Beninie w Afryce.

W 1994 roku (po tylu latach!) poznałem bliżej sylwetkę mojego opiekuna z lat dzieciństwa o. Pawła Ryszki, zamordowanego w Oświęcimiu. Odwiedziłem swoje strony rodzinne i w lokalnej gazecie ("Wiadomości Kalwaryjskie") przeczytałem ze wzruszeniem jego biografię i serdeczne o nim wspomnienia.

Wybuch wojny. Wybuch II wojny światowej zapadł w moją pamięć na całe życie. W sierpniu 1939 roku Ojciec otrzymał kartę powszechnej mobilizacji i 1 września miał wyjechać do swojej jednostki wojskowej. W wieczór poprzedzający dzień wyjazdu poszedł do swojego szwagra, a mojego wujka Gustka na Wesołą i tam spędził kilka godzin, wypijając co nie co. Wrócił do domu późno i trochę podchmielony. Doszło do sprzeczki między rodzicami, ale burza rodzinna wygasła i wszyscy poszli spać. Trudno mi dziś ocenić, czy Mama nie wiedziała o godzinie wyjazdu Ojca, czy też pełna żalu za poprzedni wieczór o tym zapomniała - w każdym razie wstała bardzo wcześnie rano i poszła pieszo do klasztoru w Kalwarii. Czując lęk przed jutrem (zostawała przecież sama z pięciorgiem dzieci) chciała pewnie przez spowiedź, komunię świętą i gorącą modlitwę wyprosić u Boga pomyślność dla Ojca i dla nas.

Kiedy rano zbudził nas dziwny hałas, okazało się, że Mamy nie ma. Ojciec przejął się tym bardzo. Wylegliśmy na przydomowy ugór, a bardziej doświadczony od nas Ojciec powiedział, że to lecą samoloty i że pewnie wybuchła wojna. Zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji i rozpłakał się jak dziecko, a my razem z Nim. I tak staliśmy na tym ugorze, płacząc i wsłuchując się w grzmot silników niemieckich samolotów, które kierowały swój kurs gdzieś na Kraków. A Mama nie wracała... Przyszła godzina odjazdu Ojca. Pożegnał się z nami wśród łez i płaczu i pojechał. Kiedy Mama wróciła, Jego już nie było... Pojechał na wojnę, z której długo nie wracał. Batalion taborów, w którym służył, wycofywał się we wrześniu 1939 r. od Bochni aż do Buska za Lwowem. Tam po 17 września dopadła ich Armia Czerwona, rozbroiła i wzięła do niewoli. W Przemyślu Rosjanie przekazali Ojca - wraz z wieloma innymi jeńcami - swoim sojusznikom, Niemcom. W ten sposób znalazł się w obozie jenieckim gdzieś w rejonie Kassel. Zostaliśmy sami z Mamą, która długo nic nie wiedziała o losach Ojca. Dopiero znacznie później dał znak życia z obozu jenieckiego.

Mama rozpaczała, często popłakiwała, ale dzielnie radziła sobie z utrzymaniem domu i wychowaniem dzieci. Sytuacja naszej rodziny stała się bardzo trudna. Do domu zaczęła zaglądać bieda. Jako najstarszy chłopak poczuwałem się wraz z Mamą do współodpowiedzialności za los wszystkich. To spowodowało, że ograniczałem się przy spożywaniu posiłków, by starczyło dla wszystkich. Szczególnie troszczyłem się o to, aby najmłodsi mogli najeść się do syta. Często więc nie dojadałem, bo żywności po prostu brakowało. Podobno to odbiło się na moim wyglądzie. Zmarniałem mocno, na co zwracali uwagę znajomi Mamy we wsi, wypytując ją, czy przypadkiem nie jestem chory.

Za poradą znajomych i przyjaciół Mama podjęła starania o zwolnienie Ojca z niewoli, ale o ich wyniku nikt przecież nie mógł nic powiedzieć. I dlatego radosnym zaskoczeniem dla całej rodziny było pukanie w okno pewnej nocy 1940 roku. Kiedy Mama otworzyła drzwi, ukazał się Ojciec w podartym mundurze żołnierza Wojska Polskiego. Radość była niepomierna. Był to jeden z najszczęśliwszych dni mego życia.

Sytuacja w domu poprawiła się wydatnie, choć nadal trwała wojna. Wiosną 1941 roku obserwowaliśmy na szosie biegnącej tuż koło naszego domu nie kończące się kolumny wojsk hitlerowskich, które ciągnęły dniem i nocą na Wschód. Zbliżał się dzień najazdu na ZSRR, ale nikt z nas nie był na tyle zorientowany w bieżących wydarzeniach, by wiedzieć, do czego zmierza hitlerowska machina wojenna.

Tadeusz i Zbigniew Boratyńscy. Wojna przerwała brutalnie moją naukę na poziomie pierwszej klasy gimnazjalnej. I trudno przewidzieć, jak byłoby dalej z moją edukacją, gdyby nie ponowna ingerencja w moje życie pana Flaka. Miał on dwóch synów po studiach. Starszy Tadeusz był absolwentem wydziału filozoficznego Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, młodszy Zbyszek ukończył studia w Akademii Górniczej w Krakowie i pracował już jako inżynier górnik w jakiejś kopalni na Śląsku. Wybuch wojny zastał Tadeusza w domu rodzinnym, Zbyszka - zaskoczył na Śląsku. Jego rodzice dość długo martwili się, nic nie wiedząc o jego losie. Na szczęście wrócił do domu cały i zdrów chyba gdzieś pod koniec października 1939 roku.

Ojciec obu młodych ludzi wpadł wtedy na zbawienny dla mnie pomysł. Kiedyś kazał mi przyjść do szkoły, następnie poprosił do siebie synów i powiedział im mniej więcej co następuje: Słuchajcie, to jest mój uczeń Antek, po pierwszej klasie gimnazjalnej. Macie teraz dużo czasu, więc poświęćcie jego część temu chłopakowi, by z powodu wojny nie stracił zbyt wiele.

I tak zaczął się dla mnie kolejny etap okupacyjnej edukacji. Tadeusz uczył mnie matematyki, która stanowiła zawsze moją piętę Achillesową. Poza tym zaczął sam uczyć się języka niemieckiego, ale był już w tym trochę zaawansowany. Udzielał nawet korepetycji jakiejś dziewczynie ze wsi. Okazało się, że o ile matematyka nadal nie wchodziła mi do głowy, o tyle w znajomości niemieckiego w niedługim czasie przeszedłem swojego mistrza. Niedługo sam zacząłem udzielać korepetycji osobom, którym mój nauczyciel mnie polecił. Widząc osiągane przeze mnie postępy Tadeusz poddał myśl, byśmy zaczęli uczyć się razem języka angielskiego. Po pewnym czasie zaprzestaliśmy wspólnej nauki, ale mnie było tego za mało.

Nauka języków obcych. Rozbudzone zainteresowania filologiczne zacząłem realizować sam w drodze samouctwa. Zdobywałem różnymi sposobami podręczniki do nauki języków i wkuwałem słówka. Od tej pory najmilszym dla mnie zajęciem w gospodarstwie rodzinnym było pasanie krowy, która też z tego odnosiła korzyści, bo ja z podręcznikiem w ręku towarzyszyłem bydlęciu krok w krok, dzięki czemu mogła skubać trawę w najbardziej niedostępnych miejscach, nie czyniąc szkody w uprawach, bo pasterz był stale przy jej pysku. Wadą tego systemu nauki było to, że nie odrabiałem w ogóle ćwiczeń pisemnych. Na szczęście miałem dobrą pamięć wzrokową, dzięki czemu przyswajałem sobie każdy język we właściwym kształcie ortograficznym i składniowym. Niektórzy znajomi z uśmieszkami traktowali moje dziwactwa, widząc i słysząc nieustanne powtarzanie (mamrotanie) niezrozumiałych dla nich słów.

Aby móc uczyć się dalej języków, które stały się moją pasją, zacząłem poszukiwać podręczników. W wychodzącej w Krakowie niemieckojęzycznej gazecie "Krakauer Zeitung" znalazłem ogłoszenie znanego wydawnictwa podręczników i słowników Toussaint Langenscheidt. Wykorzystując posiadaną już znajomość języka niemieckiego podjąłem z tym wydawnictwem korespondencję. Zamówiłem i sprowadziłem szereg słowników oraz podręczników, m. in. do nauki języka angielskiego i hiszpańskiego, specjalnie wydawane tomiki tekstów do lektury itp. Sprzedałem na ten cel zegarek, jaki dostałem od Ojca. Dla ułatwienia korespondencji i odbioru przesyłek za pobraniem pocztowym poprosiłem mieszkańca naszego przysiółka - pana Jarosza, który pracował i mieszkał w Wadowicach (a więc po drugiej stronie granicy z Reichem), by zgodził się na kierowanie przesyłek pod jego wadowicki adres. Dojeżdżał on do rodziny raz w tygodniu i przywoził mi książki.

Pod koniec okupacji byłem już w stanie czytać i pisać zupełnie poprawnie w języku angielskim, niemieckim, francuskim i hiszpańskim. Dosłownie w ostatnich miesiącach 1944 roku zabrałem się także do języka rosyjskiego, którego uczyłem się z niemieckiego podręcznika (!), bo tylko taki był w moim zasięgu. Przy tym języku musiałem uczyć się dodatkowo nowego alfabetu i tym razem pisanie stało się niezbędne. Bodźcem do zajęcia się tym językiem był zbliżający się front i świadomość, że w ZSRR język rosyjski jest językiem urzędowym i dominującym. Prawdopodobnie taka motywacja powodowała także młodszym synem pana Flaka - Zbyszkiem, który też uczył się tego języka, ale każdy z nas osobno. Zdarzało mi się tylko z nim rozmawiać na ten temat.

Byłbym nieszczery, gdybym nie wyznał w tym miejscu, że moją naukę języka rosyjskiego powodował jeszcze jeden bardzo silny motyw - uczuciowy. U mojego kolegi Władka Janusiewicza zamieszkała wraz z jego ciocią uciekinierka ze Wschodu, której było na imię Wiera, a w której zakochałem się pierwszą młodzieńczą miłością. Ale o tym bardziej szczegółowo na innym miejscu.

Program czteroletniego gimnazjum przerabiałem bardzo niesystematycznie, zależnie od posiadanych podręczników, w czym pomagali mi obaj synowie pana Flaka. Zbyszek uczył mnie łaciny i innych przedmiotów humanistycznych, Tadek - matematyki, niemieckiego i angielskiego.

Rolnictwo mnie nie pociągało. W czasie okupacji zahaczyłem również o kurs rolniczy w Krakowie. Był to wprawdzie drobny epizod, ale także oznaczał zdobywanie wiedzy. Doszło do tego w następujących okolicznościach. Rządcą we dworze Błotnickich był pan, którego nazwiska - niestety - nie zapamiętałem. Miał on duże gospodarstwo rolne w Kocmyrzowie, gdzie stale przebywała jego żona wraz z dwoma synami - moimi rówieśnikami. Chłopcy nie bardzo garnęli się do nauki i przedkładali nad nią uganianie się po polach. Ale tatuś miał wobec nich inne zamiary. Chciał im dać szansę zdobycia jakiejś wiedzy i zawodu rolnika kwalifikowanego.

Niemcy zlikwidowali całe szkolnictwo średnie i zamknęli wyższe uczelnie. Polacy mogli się uczyć pisać i czytać, ewentualnie jakiegoś zawodu. Okupanci pozwalali więc na istnienie kursów zawodowych i tylko niektórych szkół. Taką była stara i z dobrymi tradycjami - szkoła rolnicza w Czernichowie, przygotowująca do pracy w zawodach agrotechnika, technika melioracji itp. Tam rządca chciał posłać swoich' synów i w tym celu postanowił zapisać ich na roczny kurs przygotowawczy w Krakowie. Ponieważ słyszał o moich uzdolnieniach i naukowych osiągnięciach, namówił mojego Ojca, aby zgodził się na zapisanie na ten kurs także mnie. Pewnie wyobrażał sobie, że byłbym dla jego chłopaków dobrym przykładem i bodźcem do nauki. W zamian przyrzekł Ojcu, że weźmie na siebie zapewnienie mi kąta w Krakowie i utrzymanie.

Ojciec zgodził się i pojechałem do Krakowa. Zamieszkałem w obszernym mieszkaniu państwa Błotnickich w kamienicy przy ul. Karmelickiej 14. Dzięki temu poznałem bliżej tę rodzinę: panią dziedziczkę, starszego syna Juliusza i młodszego, którego imienia nie zapamiętałem. Juliusz był człowiekiem poważnym i nie lubił wdawać się w zbędne rozmowy z nami, ale był bardzo miły. Młodszy Błotnicki był dziwakiem, cierpiał na jakieś fobie. Kiedy chcieliśmy mu dokuczyć, któryś z nas kładł na przykład na łóżku żyletkę, a on wpadał w panikę i cofał się szybko do swojego pokoju. Podobnie reagował, gdy ktoś z nas usiadł na parapecie okna (mieszkaliśmy chyba na II piętrze).

Z panem Juliuszem spotkałem się jeszcze później, kiedy byłem studentem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Mimo że miał już ukończone wyższe studia, zapisał się i uczęszczał na lektorat języka rosyjskiego. Język naszych sojuszników wyraźnie mu nie leżał, co ujawniło się w czasie jednego z kolokwiów. Egzaminujący zadał mu pytanie: kak was zawut?, a on z uporem odpowiadał: ja inżynier agronom... No i do indeksu powędrowała dwója... Żal mi go było wtedy.

Na kursie rolniczym, na który uczęszczałem wykładali świetni nauczyciele. Byli wśród nich byli profesorowie akademiccy, pozostający w czasie okupacji bez pracy. Uczyłem się różnych nowych przedmiotów, np. botaniki, petrografii itp. Kurs ukończyłem, ale na naukę w Czernichowie nie zdecydowałem się, bo rolnictwo mnie nie pociągało. Moi obaj koledzy poszli do tej szkoły, ale nie wiem, czy ją ukończyli, bo wkrótce zakończyła się moja przyjaźń z nimi.

Pani Władysława Flakowa. Po powrocie z Krakowa wróciłem do kontaktów z braćmi - Tadeuszem i Zbigniewem. Miało to dla mnie doniosłe znaczenie, choć w językach obcych już nie potrzebowałem ich pomocy. Kiedy podjąłem naukę języka francuskiego, a żona pana Flaka, pani Władysława - także nauczycielka w tej samej szkole - dowiedziała się o tym, postanowiła sprawdzić moją wiedzę w tym zakresie. Okazało się, że w młodości uczyła się francuskiego i miała w domowej biblioteczce kilka książek w tym języku. Przyniosła jedną z nich, otworzyła na jakiejś dowolnej stronie i powiedziała: Antek, skoro uczysz się francuskiego, to spróbuj przeczytać ten tekst. Z duszą na ramieniu wziąłem do ręki pierwszą w swoim życiu francuską książkę do czytania i zacząłem czytać tak, jak nauczyłem się ze swoich podręczników, według tam zamieszczonych zasad fonetyki.

I okazało się, że ten egzamin wypadł bardzo dobrze. Pani Władysława pochwaliła mnie stwierdzając, że mam wcale poprawną wymowę francuską. Następnie poszła do pokoju (wszystko działo się w kuchni ich mieszkania), przyniosła jeszcze kilka innych francuskich książek i w dowód uznania podarowała mi je. Była wśród nich powieść Jules'a Verne'a pt. Podróż naokoła świata w 80 dniach. Tę przeczytałem w pierwszej kolejności.

Dziunek. Tu warto wspomnieć nie związane z moją edukacją ważne wydarzenie, które miało miejsce w sierpniu 1944 r. Otóż w tym właśnie czasie zatrzymali się przy naszym domu uchodźcy ze Wschodu, uciekający przed frontem radziecko-niemieckim. Jechali załadowanym po brzegi wozem zaprzęgniętym w parę koni. Byli to Jan i Helena Mądraccy z Kałusza w województwie stanisławowskim i ich dorosły już prawie syn Kazimierz. Pan Jan chciał wynająć mieszkanie tylko na tydzień, było w środę wracamy do Lwlowa - jak mówił swoim pięknym kresowym akcentem. Rodzice odstąpili im jedną z izb i Mądraccy postanowili pozostać u nas. Doszli do wniosku, że dalej uciekać nie ma sensu. Tam u siebie byli zamożnymi ludźmi, na co wskazywał także dobytek, jaki wieźli ze sobą. Pan Jan był właścicielem większego gospodarstwa rolnego, a poza tym trudnił się handlem. Wojna zniszczyła cały dorobek ich życia.

Pozostali u nas, a ich syn Kazimierz (na co dzień Dziunek), zakochał się w mojej siostrze Aleksandrze i ożenił się z nią. W ten sposób ta rodzina ze wschodnich kresów dawnej Rzeczypospolitej wrosła w naszą rodzinę. Pamiętam, że pani Helena i pan Jan marzyli o powrocie w strony rodzinne. Tymi marzeniami żyli także wtedy, kiedy przeprowadzili się do Kalwarii, gdzie pan Jan zarabiał na życie przewozami konnymi. Nie doczekali jednak możliwości powrotu. Zmarli oboje w Kalwarii i tam zostali pochowani.

W czasie okupacji Dziunek odbywał często konne wypady w okolicę, a ponieważ czynił to zwykle nocą, domyślaliśmy się, że ma jakieś konspiracyjne kontakty z tajną organizacją, o której jednak nigdy nie wspomniał choć wiedział, że i my też konspiruje-my. A w ogóle Dziunek okazał się człowiekiem bardzo inteligentnym, wyjątkowo wartościowym, życiowo dojrzałym i zaradnym. Był i jest mężczyzną przystojnym, ma doskonały słuch muzyczny, gra ładnie na akordeonie, świetnie tańczył i śpiewał, w tym wiele piosenek z dawnych kresów Rzeczypospolitej (m. in. ze Lwowa).

Ojciec i pan Mądracki w latach siedemdziesiątych


Piękni i młodzi. Olga i Dziunek ok. 1947 r.


Dlatego miał powodzenie u dziewcząt i bywał duszą towarzystwa. Ostatnio spotykamy się rzadko, ale jest mi wyjątkowo bliski, jest dla mnie kimś więcej niż szwagrem.

Konspiracja. W wyniku wojny Barwałd znalazł się w tzw. Generalnej Guberni, której zachodnią granicą była Skawa. Dość szybko organizował się tutaj podziemny ruch oporu. Powstawały tajne organizacje, a najbardziej aktywni wstępowali w najgłębszej konspiracji do różnych ugrupowań. Coraz to wieść gminna przynosiła wiadomość, że Jędrusie (tak nazywano partyzantów) dokonali takiego czy innego skoku, dając znać o swoim istnieniu. Sam przeżyłem pewnego jesiennego wieczoru taki skok, dokonany przez jakąś tajną organizację.

Siostra Mamy, ciotka Hanka z Wesołej przechowywała u nas niezłą przedwojenną maszynę do pisania. Pewnego wieczoru rozległo się pukanie do drzwi, a na pytanie Kto tam? odezwał się znajomy głos wujka Gustka z Wesołej: Józiu, otwórz. Kiedy Mama otworzyła drzwi, zobaczyła swojego szwagra, a za nim grupę uzbrojonych mężczyzn, którzy zażądali wydania maszyny. Wujek poprosił o spełnienie tego polecenia. W ten sposób maszyna przeszła w inne ręce. Wtedy dopiero dowiedziałem się o jej istnieniu. Nie jest wykluczone, że później na tej samej maszynie sam uczyłem się pisać, aby produkować różne teksty na zlecenie mojej organizacji...

Innego jesiennego wieczoru przyszedł do mnie Edek Moskała z Barwałdu Średniego z propozycją spotkania z jego kolegami w pobliskim domu Gielasa. Poszedłem i zastałem tam grono młodych ludzi, a wśród nich Michała Gielasa, jego brata (imię wyleciało mi z pamięci) i Walentego Więckowskiego, o którym wiedziałem, że był uczniem jakiegoś seminarium. Podjęli ze mną rozmowę na temat przystąpienia do konspiracji. Zostałem poinformowany, że byłem przedmiotem obserwacji ze strony członków i oni są zdania, że mógłbym wiele dobrego zrobić dla organizacji, której celem jest walka z okupantem. W czasie tego pierwszego spotkania nie poznałem nawet jej nazwy, ogólnie mówiło się o Armii Krajowej. W czasie tej rozmowy wyraziłem chęć przystąpienia. Pouczono mnie o zasadach konspiracji, o konieczności przybrania pseudonimu i o zagrożeniach związanych z taką pracą.

Wkrótce zostałem zaprzysiężony, obierając pseudonim Przybysz. Naszą podstawową komórką była sekcja, w skład której wchodziło sześciu chłopaków. Sekcyjnym był wymieniony już wcześniej Edek Moskała. Do sekcji należał mój młodszy brat Włodek i trzech innych kolegów. Zimą zbieraliśmy się w piwnicy jednego z domów przynależnych do naszych rodzin, a w cieplejsze dni miejscem naszych zbiórek były zagajniki i laski obu wsi. Obowiązywał rygor wojskowy, ćwiczyliśmy musztrę, zapoznawali teoretycznie z bronią, której z początku nie mieliśmy. Mnie przypadła rola ideologa. Na zebraniach sekcji wygłaszałem pogadanki i referaty, omawiałem wydarzenia na frontach, mówiłem o przyszłości wolnej Polski.

Dopiero w trakcie tej działalności uświadomiliśmy sobie ideowe założenia naszej organizacji. Tworzyliśmy młodzieżowy ruch pod nazwą Obóz Wielkiej Polski, który nosił kryptonim Szczerbiec. Znana stała się nam nazwa Stronnictwa Narodowego, a ja zapoznawałem kolegów z życiorysem Romana Dmowskiego i z niektórymi jego dziełami, jak np. Myśli nowoczesnego Polaka. Tworzyliśmy równocześnie militarne ramię Narodowej Organizacji Wojskowej, która wchodziła w skład Armii Krajowej. Jako propagandysta grupy otrzymywałem różne materiały o treści organizacyjnej i politycznej, pisane albo wprost na maszynie albo powielane.

Po pewnym czasie powierzono mi opiekę nad archiwum organizacji. Były w nim ciekawe druki, gazetki, biuletyny, kopie instrukcji i rozkazów. Pamiętam między innymi broszurę poświęconą wyjaśnieniu stanowiska Watykanu wobec hitlerowskich Niemiec. Od tej pory archiwum stało się przedmiotem mojej szczególnej troski. Starałem się zapewnić mu najlepszą kryjówkę. Przechowywałem je w różnych miejscach, m. in. w zbożu, które rodzice trzymali w dużej skrzyni na strychu naszego domu. Pamiętam, jak w czasie nalotu samolotów radzieckich na szosę i tor kolejowy zimą 1945 r. pierwszym moich odruchem - mimo niebezpieczeństwa - był skok na strych po archiwum. Dopiero później szukałem schronienia - jak inni - w piwnicy.

Archiwum uchroniłem od zagrożeń przez cały okres okupacji aż do końca i byłem w jego posiadaniu już po wyzwoleniu spod hitlerowskiej okupacji. Nie zdradziłem jego kryjówki przy okazji ujawnienia całej Organizacji przed Komisją do spraw Likwidacji b. AK w październiku 1945 roku. Kiedy podjąłem studia w Krakowie wciągnąłem w sprawę dalszego przechowywania archiwum brata mojego Ojca -stryja Walka z Krakowa. Ten zgodził się na moją propozycję, przywiozłem akta do Krakowa i oddałem w jego ręce. Kiedy mnie aresztowano w listopadzie 1946 roku, a stryj dowiedział się o tym - uznał, że archiwum znalazło się w niebezpieczeństwie. Nie wiedząc, jak zachowam się w śledztwie, wyciągnął archiwum ze schowka w fabryczce galanterii (położonej niespełna 100 m od jego domu) i spalił. Kiedy zamieszkałem u niego po wyjściu z więzienia, zmartwiony stryj zwierzył mi się ze swego czynu. Nie mogłem mieć do niego pretensji, bo istotnie miał prawo obawiać się wpadki. Ale sprawa archiwum była tak dobrze zakonspirowana, że nikt niepożądany nie dowiedział się o jego istnieniu. Do dziś żałuję jednak, że nie udało się zachować tego zbioru dokumentów do lepszych czasów.

Ważnym epizodem mojej działalności okupacyjnej był udział w konspiracyjnej Podchorążówce. Studiowałem w ramach tego kursu różne regulaminy wojskowe, zapoznawałem się z topografią i czytaniem map. Wśród innych spraw, o których dowiadywałem się i które następnie przekazywałem kolegom z sekcji, była sprawa przyszłości Polski, szczególnie jej granic. Stronnictwo Narodowe stało na stanowisku zachowania granicy wschodniej z 1939 roku i uzyskanie dla Polski ziem po Odrę i Nysę Lużycą na zachodzie.

Dzięki przynależności do tajnej organizacji miałem szansę opanowania sztuki pisania na maszynie, którą otrzymałem do dyspozycji. Pisałem czterema palcami, ale doszedłem w tym stukaniu do dużej wprawy, uzyskując wcale niezłą wydajność. Tę umiejętność wykorzystywałem na zlecenie organizacji do pisania tłumaczeń na język polski instrukcji obsługi broni niemieckiej. Nie było to łatwe zadanie, bo w grę wchodziła szczególna terminologia techniczna, dla której nie znajdowałem odpowiedników w słownikach, jakimi dysponowałem. Starałem się wymyślać sam odpowiednie terminy polskie i podobno wychodziło mi to nawet dość udanie, co podkreślali moi zleceniodawcy.

Przy okopach i w szpitalu OO. Bonifratrów. Tymczasem Niemcy ponosili coraz dotkliwsze klęski na wszystkich frontach. Szczegół-, nie front wschodni toczył się nieustannie na zachód, a latem 1944 roku dotarł już gdzieś w okolice Tarnowa. Na naszej drodze widać było nieustanne ruchy wojska, a stojący tuż przy szosie nasz dom narażony był na ciągłe odwiedziny zmęczonych marszem żołnierzy niemieckich. Przed tymi odwiedzinami uchronił nas niespodziewanie przypadek.

Latem 1944 roku ludność naszej i okolicznych wsi wezwano do kopania rowów strzeleckich i przeciwczołgowych. Był to bezwzględny przymus, który zmusił i mnie do stawienia się do tych robót na polach Barwałdu Dolnego i Kleczy Górnej. Niemcy zapewnili pracującym ciepłe posiłki z kuchni polowych. Nie były one widać zbyt higienicznie przygotowywane, bo pewnego dnia wróciłem od okopów chory, z wysoką temperaturą. Leżałem jakiś czas w domu, a moi bliscy jak gdyby zarażali się ode mnie. Zachorowała Mama, Ojciec, siostra Olga, najmłodszy brat Gustaw. Wezwano wtedy lekarza, który stwierdził dur brzuszny.

Pamiętam dzień, w którym załadowano nas na wóz konny wymoszczony słomą i powieziono do szpitalika prowadzonego w Zebrzydowicach przez OO. Bonifratrów. Wśród władz niemieckich (i sąsiadów) powiało grozą. Oto ognisko choroby zakaźnej, które mogło zagrozić niemieckim żołnierzom. Dom zdezynfekowano, a na drzwiach przyklejono dwujęzyczne afisze ostrzegające przed epidemią. Działanie tych afiszy było piorunujące: ilekroć z drogi oderwał się żołnierz, który miał zamiar odpocząć pod naszym dachem, a przeczytał Achtung! Parathyfus! - zawracał natychmiast w kierunku szosy i szedł dalej. Już wróciliśmy wszyscy ze szpitala, ale napisu nie usuwaliśmy z drzwi, bo zapewniał nam swoistą nietykalność. Wisiał na tych, drzwiach aż do przejścia frontu. W ostatniej fazie Niemcy już na niego słabo reagowali, a dla żołnierzy radzieckich ten napis nic nie znaczył. Któryś z nich zerwał go i podeptał.

Z całej rodziny najciężej chorowałem ja. Mama wyszła dość szybko ze szpitala i powróciła do rodziny. Potem wyzdrowiała Olga i Gustaw. Najdłużej leżeliśmy z Ojcem. Leczenie polegało właściwie na ścisłym przestrzeganiu diety. Nie wolno było nic jeść, karmiono nas wyłącznie płynami, jakimiś herbatami ziołowymi. Kiedy służba szpitalna uznała stan mojego zdrowia za zadawalający, zaczęto mnie karmić papkami. Schudłem, przerzedziły mi się gwałtownie włosy na głowie, w związku z czym zdecydowałem się na ich ścięcie. Kiedy wróciłem do domu, byłem mocno zmieniony.

Choroba uniemożliwiła mi udział w pracy tajnej organizacji. Po powrocie ze szpitala (byłem tam kilka tygodni), wróciłem do konspiracyjnych zajęć z tym, że nigdy nie wydawało mi się, abyśmy jako sześcioosobowa grupa mieli wpływ na bieg wydarzeń, choć wiedzieliśmy, że inni członkowie organizacji brali udział w poważniejszych akcjach. Być może byli to także niektórzy nasi koledzy, ale zasady konspiracji uniemożliwiały docieranie takich informacji do wszystkich.

Styczeń 1945 roku. Kiedy na przełomie grudnia 1944 roku i stycznia roku 1945 ruch cofających się oddziałów na szosie do Wadowic stawał się coraz intensywniejszy, nasze działania się ożywiły. Nasiliła ilość zbiórek i odpraw. Często z niepokojem przemykaliśmy z bratem Włodkiem wzdłuż drogi, by przedostać się przez kolumny niemieckie na drugą stronę. Nie było to pozbawione ryzyka i robiło się to z duszą na ramieniu. Na szczęście uciekający żołnierze niemieccy nie byli w nastroju bojowym i szli lub jechali przed siebie, nie zwracając uwagi na młokosów, którzy pokazywali się krótko na drodze.

Tak nadszedł styczeń 1945 roku. Zbliżał się szybko dzień upragnionej wolności, jak przekonaliśmy się szybko - gorzkiej wolności. Szosą przewalały się kolumny cofającej się armii niemieckiej, a nasz dom był przez całą dobę pełny tych, którzy szukali miejsca odpoczynku lub nocnego schronienia. Już nawet ich nie odstraszał afisz informujący o zaraźliwej chorobie w naszym domu. Pewnego popołudnia na ugorze przed naszym domem - vis-a-vis Wesołej - ustawiła się bateria artylerii przeciwlotniczej. Jej załoga upatrzyła sobie nasz dom jako kwaterę, może dlatego, że z okien widać było działa. Mogliśmy obserwować nawyki cywilizacyjne tych panów. Będąc w nieustannej ucieczce przed nieprzyjacielem, cały wieczór przeznaczyli na gruntowne mycie się, golenie i inne zabiegi higieniczne.

Tego wieczoru brat Włodek był bliski zdobycia pistoletu maszynowego typu Bergmanna. Jakiś żołnierz postawił go w sieni i gdzieś zniknął. Broń stała bezpańsko całymi godzinami, a Włodka aż skręcało. Miał straszną ochotę zgarnąć ją i ukryć. Może nawet udałoby się ten zamysł zrealizować, ale powstrzymywała obawa przed ewentualnymi represjami w przypadku, gdyby ktoś jednak tę broń zostawił na wabia i z ukrycia obserwował miejsce. Ostatecznie wieczorem jakiś żołnierz zabrał bergmanna, czego Włodek nie mógł przeżałować.

Ten okres ucieczki Niemców był dobrą okazją dla gromadzenia broni, o którą było bardzo łatwo. W wielu miejscach były pozostawione karabiny, pistolety maszynowe, granaty itp. Nasz arsenał wzbogacił się wtedy znacznie i był później przyczyną różnych kłopotów.

Tuż przed nadejściem frontu Rodzice uznali, że pozostawanie w domu blisko drogi i toru kolejowego staje się niebezpieczne. Ukryli w piwnicy najcenniejsze nasze rzeczy i rodziny Mądrackich, zamaskowali wejście i okienka piwniczne w nadziei, że w ten sposób zabezpieczyli jak trzeba własność obu rodzin. Okazało się to złudzeniem, bo i tak ktoś włamał się do domu i piwnicę mocno obrabował.

W dni poprzedzające odejście Niemców nasza rodzina rozdzieliła się. Mama z Olgą poszły w głąb wsi do naszej babci pod Żarek, Gustaw i Zdzisek wylądowali u siostry Ojca, ciotki Gienki na Bolandów-ce, Ojciec krążył między tymi domami a domem rodzinnym, my zaś -Włodek i ja - pozostaliśmy niedaleko od domu u rodziców kolegi Władka Janusiewicza, także członka naszej sekcji, być może do dyspozycji kierownictwa naszej organizacji. Zbudowane okopy i linia umocnień - na szczęście dla Barwałdu - na niewiele się zdała. Niemcy bez specjalnego oporu wycofywali się w kierunku Śląska. Pamiętam, że noc poprzedzającą wkroczenie Rosjan spędziłem z rodziną Władka Janusiewicza w piwnicy pod szopą przystawioną do domu mieszkalnego. Nie było to solidne schronienie. Kiedy późnym wieczorem wybuchła gwałtowna strzelanina gdzieś wokół domu, sufit trząsł się, a na nasze głowy sypały się okruchy tynku. Wyznam, że wtedy baliśmy się bardzo, by jakiś pocisk nie trafił w tę szopę. Mielibyśmy się wtedy z pyszna.

Wkroczenie Rosjan. Rankiem w dniu wkroczenia Armii Czerwo-. nej do Barwałdu my, młodzi, nie opuściliśmy swojej kryjówki. Pojawili się pierwsi radzieccy żołnierze, którzy zaglądali wszędzie z pytaniem Giermańca niet? Ale do naszej piwnicy nie trafili. My natomiast uznaliśmy, że lepiej się nie pokazywać żołnierzom tego pierwszego rzutu frontu, bo zbyt wiele niedobrych rzeczy słyszało się o ich okrucieństwie i samowoli.

Na drugi dzień wybrałem się na poszukiwanie rodziny, kierując kroki pod Żarek do matki Mamy - babci Franki. Kiedy wracałem stamtąd w godzinach południowych, przeżyłem wstrząs publicznej egzekucji wykonywanej przez czerwonoarmiejców na swym pobratymcu w mundurze oddziałów kolaborujących z Niemcami. Był ranny, wywlekli go więc pod pachy na wał biegnący wzdłuż rzeczki i na oczach dziesiątek innych żołnierzy, którzy gapili się na tę scenę, rozstrzelali nieszczęśnika dosłownie na moich oczach. Jeszcze dziś widzę tego człowieka, jak osunął się na kolana, a trafiony następnymi pociskami z pepeszy zsunął się po śniegu z tego wału na lód pokrywający rzeczkę i tam po kilku konwulsjach zastygł...

Sparaliżowany tym widokiem ruszyłem dalej pełen strachu, aby ktoś mnie nie zatrzymał i dotarłem do domu Władka Janusiewicza. Kiedy wkrótce wróciłem do rodzinnego domu, gdzie zastałem Mamę i Ojca, okazało się, że kuchnia jest całkowicie zdemolowana. Jakiś zabłąkany pocisk eskplodował wewnątrz, pogruchotał meble i naczynia, spowodował wypadnięcie wszystkich szyb. Dobrze, że nas tam nie było...

Zaczęło się życie pod władzą Armii Czerwonej. Chłopi zaczęli organizować samorząd wiejski. Powstała komórka Milicji Obywatelskiej, do której wstąpił także Ojciec. Chodził odtąd po wsi z białoczerwoną opaską i karabinem na ramieniu. Ta broń uratowała nas pewnego dnia od utraty drabiniastego wózka, który Ojciec dawno zrobił dla potrzeb naszego małego gospodarstwa. Jego zaletą była lekkość, nie wymagał konnego zaprzęgu, choć i do tego się nadawał. Najczęściej sami nim powoziliśmy, dlatego nazywaliśmy go żartobliwie i po trochu gwarowo - sobuniokiem. Otóż na ten wózek zagiął parol jakiś radziecki salda t, który zarekwirowawszy sąsiadom parę koni potrzebował jeszcze pojazdu, by móc nań naładować różne zdobyczne rzeczy. Na szczęście Ojciec zdążył wrócić do domu, kiedy Włodek i ja usiłowaliśmy bronić naszej własności. Włodek z widłami w rękach bronił wózka, a ja pobiegłem po Ojca. Maruder radziecki poczynał sobie coraz śmielej ze swoją pepeszą, kiedy Ojciec z karabinem wypadł z domu i rzucił się w jego stronę. Żołnierz zaczął nas wyzywać od niewdzięczników, którzy żałują mu głupiego wózka, a on przecież za nas krew przelewał i za nas wojewał. Nie ulegliśmy jego argumentom, a on nie zdobył się na ostateczność. W końcu było nas trzech, w tym jeden zbrojny w karabin. Rzucając wyzwiskami, wycofał się jak niepyszny. Przy okazji sąsiadom zostały także dwa konie, które bez wozu były bezużyteczne...

Po okresie początkowego zamieszania i rozbicia, nasza konspiracyjna organizacja pozbierała się i zaczęła działalność. Najważniejsze było zgromadzenie i ukrycie tej broni, którą udało się zdobyć w okresie przechodzenia frontu. Było tego wiele, w tym lekkie karabiny maszynowe, pistolety automatyczne. Sam nigdy nie miałem zamiłowania do broni i nie byłem angażowany w te sprawy przez dowództwo. Natomiast brat Włodek był w swoim żywiole. Nie było go całymi nocami, wędrował z innymi kolegami od kryjówki do kryjówki. Władze bezpieczeństwa z Wadowic już zaczęły węszyć za nim, tym bardziej musiał się ukrywać. Taki stan rzeczy trwał do października 1945 roku, kiedy to nasi przełożeni wezwali wszystkich członków do ujawnienia się w myśl rozkazu naczelnego dowództwa Armii Krajowej.

Ujawnienie. Zgodnie z tym rozkazem stawiliśmy się przed Komisją Likwidacyjną b. Armii Krajowej w Urzędzie Bezpieczeństwa w Wadowicach. Wiem, że Organizacja ujawniła tylko część broni, resztę zamelinowano w różnych kryjówkach. Nie miałem z tym problemu, bo moją bronią było wygłaszanie pogadanek, odczytów i referatów.

W wyniku ujawnienia przed komisją otrzymaliśmy arkusz ewidencyjny, w którym wpisano przebieg służby, stopień, dane o przeszkoleniach i odznaczeniach i zaświadczenie o dopełnieniu obowiązku ujawnienia się, które podpisał dowódca naszej formacji por. Błyskawica i obserwator z ramienia Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego - niejaki Góralczyk.

W moim arkuszu ewidencyjnym stwierdzono, że byłem na kursie Podchorążówki, miałem stopień kaprala i nadano mi Brązowy Krzyż Zasługi z Mieczami. Niestety, obydwa dokumenty zawieruszyły się w domu w okresie przygotowań do wyjazdu na placówkę w Danii. Może gdzieś tkwią w jakiejś książce mojej biblioteki i kiedyś ktoś wpadnie na ich trop?

Walki powojennego podziemia. Dopełnienie obowiązku ujawnienia się nie oznaczało bynajmniej powrotu do w pełni normalnego życia. Nowe władze prześladowały wielu członków Armii Krajowej. Niektórych aresztowano, inni musieli uciekać i ukrywać się. Nie czuję się uprawniony do szczegółowego omawiania tych kwestii w ramach moich skromnych wspomnień. Ale podstępne i bezwzględne rugowanie z życia kraju tych wszystkich, którzy byli związani z ośrodkami rządu londyńskiego, wywołało reakcję odradzania się struktur podziemnych z okresu okupacji. Było w niektórych przypadkach tak, że pewne konspiracyjne grupy usiłowały wykorzystać dla swoich celów fakt posiadania broni, próbowały wymierzać sprawiedliwość przedstawicielom władzy ludowej, a czasem - niestety - dokonywały napadów z bronią w niezbyt uczciwych celach.

Powstało potężne zamieszanie, od którego była już krótka droga do aktów gwałtu, do jakich uciekały się obie strony. W okolicy Barwałdu dawały znać o sobie różne oddziały dowodzone przez różnych ludzi. Władza nazywała takie ugrupowania bandami leśnymi. Urządzano na nie polowania. Zdarzało się także odwrotnie, że to banda leśna zapolowała na oddziały UB. Walka zbrojna trwała nadal.

Sam bezpośrednio obserwowałem i przeżyłem dwa takie incydenty. W jednym przypadku chodziło o oddział leśny, który na Kamionce w Barwałdzie Średnim zarekwirował prywatny samochód jakiegoś obywatela z Krakowa i ruszył w kierunku Kalwarii. Na wysokości Wesołej zatrzymali się, by urządzić zasadzkę na oddział UB, który samochodem ciężarowym zjeżdżał w dół z górek, jakie leżą na granicy obu Barwałdów. Koło Wesołej "ubowcy" zostali zaskoczeni ogniem karabinów maszynowych. Zeskoczyli z wozu i szukali osłony między opłotkami i okolicznymi domami. Wywiązała się ostra strzelanina, w której górę wzięli leśni. Opanowali wóz ciężarowy UB, załadowali się na niego i pojechali w kierunku Kalwarii. Zginął wtedy jeden z cywilów, użytkowników pierwszego samochodu, zagarniętego przez leśnych na Kamionce.

Drugi incydent miał miejsce w tzw. Ludowcu w Barwałdzie Górnym, gdzie trwała zabawa taneczna. Był na niej także brat Włodek ze swoją narzeczoną Relą i wielu innych znajomych ze wsi. Z ciekawości poszliśmy tam także w trójkę: siostra Olga, jej koleżanka z sąsiedztwa - Wanda i ja. Na szczęście wyszliśmy z zabawy wcześniej. Kiedy doszliśmy spacerkiem do naszego domu, usłyszeliśmy gwałtowną strzelaninę w tamtej stronie.

Dopiero na drugi dzień dowiedzieliśmy się od Włodka szczegółów przebiegu zdarzenia. Otóż na zabawę przyszła grupa leśnych. Dokonali kilku samosądów, wymierzając kary chłosty wybranym spośród uczestników zabawy i następnie włączyli się w krąg tańczących. Tymczasem o ich obecności dowiedziała się UB z Wadowic i w rejon Ludowca skierowano silny oddział wojska, który otoczył cały dom. Wywiązała się walka, w której byli zabici po obu stronach. Oddział UB (lub KB W) zatrzymał wszystkich uczestników zabawy. Rozpoczęły się przesłuchania, niektóre osoby zabrano do Kalwarii i zwolniono w ciągu dnia. Włodek i jego dziewczyna wyszli z zajścia bez szwanku, ale strachu najedli się co niemiara.

Z licznych zdarzeń tamtego okresu pamiętam jeszcze jedno. Wracałem przepełnionym pociągiem z Wadowic. W wąwozie przy granicy Barwałdu Średniego i Górnego, przez który biegnie linia kolejowa, pociąg gwałtownie zahamował. Wkrótce zorientowałem się, co się dzieje. Pociąg został zatrzymany przez oddział leśnych, którzy obsadzili brzegi wąwozu. Wysoko nad wagonem dostrzegłem stanowiska karabinów maszynowych, wymierzonych w pociąg. Przy jednym z nich rozpoznałem kolegę-rówieśnika, który później zginął. Zbrojni przeszukali cały pociąg i wyprowadzili z niego kilku umundurowanych podróżnych. Zatrzymali ich, a nam pozwolili jechać dalej. Po kilku dniach rozeszła się wiadomość, że prawdopodobnie ciała tych zatrzymanych znaleziono na polach za wsią. Wszyscy zostali rozstrzelani.

Nie mogłem pogodzić się moralnie z takimi przypadkami, jak ten opisany wyżej. Zdawałem sobie sprawę z niesprawiedliwości nowego systemu władzy, ale trudno było mi akceptować taką samowolę i mordowanie ludzi, których jedyną winą było to, że uwierzyli w hasła demokracji, głoszone obłudnie przez przedstawicieli lubelskiego reżimu. Swoim krytycznym poglądom na ten temat dawałem wyraz w wypowiedziach w trakcie rozmów i dyskusji. Miało to również miejsce właśnie po wydarzeniu opisanym wyżej. Pracowali u nas tzw. robotnicy konni, którzy właśnie wykonywali orkę i siewy. W czasie obiadu, który podała im Mama, rozmowa toczyła się wokół polityki i tego właśnie wydarzenia. Przysłuchując się dyskusji Ojca z tymi ludźmi, nie mogłem powstrzymać się od własnej oceny tego morderstwa i wyraziłem to w ostrych słowach. Nasi goście stropili się bardzo i zamilkli, bo wcześniej dość otwarcie popierali ten wyczyn. Prawdopodobnie trochę się przestraszyli, podejrzewając mnie o sprzyjanie nowej władzy. Ta na pozór błaha rozmowa odegrała wkrótce niespodziewanie pozytywną rolę w moim życiu, o czym później napiszę.

[Słowo wstępne] [Rozdział 1] [Rozdział 2] [Rozdział 3] [Rozdział 4] [Rozdział 5] [Rozdział 6]

Strona internetowa powstała w ramach projektu "Mecenat Małopolski", który jest realizowany przy wsparciu finansowym Województwa Małopolskiego. Wszystkie prawa zastrzeżone.